Siedzę sobie na luzie w ogrodzie, i nie wyję z przestrachu. Miałam na wycie wystarczająco dużo czasu przez ostatnie dziewięć mieszków, i pod tym względem był to czas całkiem owocny. Nie myślę porodowych bólach i innych symptomach towarzyszących. Chyba wciąż nie wierzę, że to już lada dzień. Wspominając ciążę z wolna,zastanawiam się czy bardziej ją lubiłam czy nie… może zatęsknię jeszcze za błogosławionym stanem, który już jutro ma mieć swój finał?
Dziś, jak nigdy wcześniej, wyraźnie dobrze się czuję na myśl o każdym bardzo wczesnym poranku i wszystkich bardzo późnych wieczorach ciąży, gdy siadałam na rower i zasuwałam do pracuni i z powrotem, pedałując minimum 16 km na dobę. Pamiętam swoje najlepsze przejazdy w drugim trymestrze, kiedy wymijałam wszystkich na trasie. Bez zadyszki i miękkich nóg. I bez konieczności snu w następstwie.
Był taki czas w trakcie tych dziewięciu miesięcy, kiedy zapomniałam, że ta ciąża kiedyś się skończy. Bodajże siódmy miesiąc. Naprawdę fajnie było. Myślałam wtedy, że mój brzuch osiągnął rozmiar maks. Niestety… Zapamiętam też na zawsze momenty, które przyszły później. Te dwa czy trzy razy, gdy nie powstrzymałam w sobie lęku przed tym, co ma mnie spotkać przy porodzie, znajdując ukojenie w histerycznym ryku. Lęku o tyleż irracjonalnego, że do dziś nie wiem, i nie wie nikt, co konkretnie wydarzy się na porodówce. A może los oszczędzi mnie i wcale nie zrobię nie zdefekuję w tym samym łóżku, w którym po chwili przywitam swoje dziecko.
Miło wspominam poranne spacery w parku uniwersyteckim. Dystanse i czasy, z których byłam dumna. A później każdy, nie tak żwawy już krok, choćby ten okraszony kolką tudzież przerwany nagłą potrzebą oddania moczu na parkową ściółkę. Szczególnie miłe są te wspomnienia z perspektywy osoby od dwu tygodni systematycznie płaszczącej zad w domowym zaciszu. Pomimo pięknego lata... Poddałam się. W tym parku rodziły się pierwsze myśli o blogu, ale dziecko niech lepiej narodzi się w szpitalu.
Ludzie mówią mi, że powinnam się cieszyć, że tak, a nie inaczej przebiegła moja ciąża. Że mogłam siadać na rower, chodzić niemalże do końca ciąży i gimnastykować się w basenie. Oczywiście cieszę się, że w taki, a nie inny sposób przebrnęłam przez swoje dziewięć miesięcy. Wdzięczna jestem za to, że nóżki B. były dla mnie łaskawe, choć czkawki bez wyjątku irytujące. Super było przekonać się jak to jest przybrać 25 kilo i mieć problem z założeniem buta. Bądź co bądź, mam bezwzględny szacun i uśmiech na twarzy dla wszystkiego, co się w moim życiu przez ten czas wydarzyło (dla mojej "wielkiej twarzy" i gigantycznych syfów, które ją nawiedziły, gdy była jeszcze nie tak spuchnięta też!). Jakkolwiek, pewna jestem, że nie zatęsknię za brzuchem do tego stopnia, coby odczuwać fantomowe kopniaczki.
Przyznam się, czytałam te straszne opowieści o porodzie i połogu. Może rzeczywiście jest to horror w życiu kobiety. Szerokie kałuże krwi, których pewnie nie ominę. Ale nic nie poradzę, że wprost nie mogę się doczekać momentu, gdy moje bebzonino dobiegnie końca. Dziś marzę o tym, by normalnie usiąść i siedzieć tak, żeby mnie zaraz coś nie bolało, żeby czasem podskoczyć, stanąć prosto przy zlewie i umyć łazienkę bez jęków i stęków, które informują cały świat dookoła o tym, że jednak tej pomocy potrzebuję. Pragnę ubrać inne spodnie niż te same. I, by w końcu iść przed siebie nie myśląc o tym po ilu krokach zesztywnieję od pasa w dół. Iść, pchając wózek z dzieciną...
Był taki czas w trakcie tych dziewięciu miesięcy, kiedy zapomniałam, że ta ciąża kiedyś się skończy. Bodajże siódmy miesiąc. Naprawdę fajnie było. Myślałam wtedy, że mój brzuch osiągnął rozmiar maks. Niestety… Zapamiętam też na zawsze momenty, które przyszły później. Te dwa czy trzy razy, gdy nie powstrzymałam w sobie lęku przed tym, co ma mnie spotkać przy porodzie, znajdując ukojenie w histerycznym ryku. Lęku o tyleż irracjonalnego, że do dziś nie wiem, i nie wie nikt, co konkretnie wydarzy się na porodówce. A może los oszczędzi mnie i wcale nie zrobię nie zdefekuję w tym samym łóżku, w którym po chwili przywitam swoje dziecko.
Miło wspominam poranne spacery w parku uniwersyteckim. Dystanse i czasy, z których byłam dumna. A później każdy, nie tak żwawy już krok, choćby ten okraszony kolką tudzież przerwany nagłą potrzebą oddania moczu na parkową ściółkę. Szczególnie miłe są te wspomnienia z perspektywy osoby od dwu tygodni systematycznie płaszczącej zad w domowym zaciszu. Pomimo pięknego lata... Poddałam się. W tym parku rodziły się pierwsze myśli o blogu, ale dziecko niech lepiej narodzi się w szpitalu.
Ludzie mówią mi, że powinnam się cieszyć, że tak, a nie inaczej przebiegła moja ciąża. Że mogłam siadać na rower, chodzić niemalże do końca ciąży i gimnastykować się w basenie. Oczywiście cieszę się, że w taki, a nie inny sposób przebrnęłam przez swoje dziewięć miesięcy. Wdzięczna jestem za to, że nóżki B. były dla mnie łaskawe, choć czkawki bez wyjątku irytujące. Super było przekonać się jak to jest przybrać 25 kilo i mieć problem z założeniem buta. Bądź co bądź, mam bezwzględny szacun i uśmiech na twarzy dla wszystkiego, co się w moim życiu przez ten czas wydarzyło (dla mojej "wielkiej twarzy" i gigantycznych syfów, które ją nawiedziły, gdy była jeszcze nie tak spuchnięta też!). Jakkolwiek, pewna jestem, że nie zatęsknię za brzuchem do tego stopnia, coby odczuwać fantomowe kopniaczki.
Przyznam się, czytałam te straszne opowieści o porodzie i połogu. Może rzeczywiście jest to horror w życiu kobiety. Szerokie kałuże krwi, których pewnie nie ominę. Ale nic nie poradzę, że wprost nie mogę się doczekać momentu, gdy moje bebzonino dobiegnie końca. Dziś marzę o tym, by normalnie usiąść i siedzieć tak, żeby mnie zaraz coś nie bolało, żeby czasem podskoczyć, stanąć prosto przy zlewie i umyć łazienkę bez jęków i stęków, które informują cały świat dookoła o tym, że jednak tej pomocy potrzebuję. Pragnę ubrać inne spodnie niż te same. I, by w końcu iść przed siebie nie myśląc o tym po ilu krokach zesztywnieję od pasa w dół. Iść, pchając wózek z dzieciną...