Wpadła. A i owszem, wpadłam. Estyma, poważanie, szacunek- czy jakkolwiek butnie się to nazywa - idą się paść. Bo nie chodziłam z facetem 5 lat, żeby następnie go poślubić, a wszystko po to by w końcu postarać się o dziecko. Oświadczyn też nie było. Może stąd te szoki i niedowierzania, a może po prostu wyglądam jak bym miała penisa. Nie warto się rozwodzić nad pozostałymi, bądź, co bądź, dołującymi reakcjami wielu „życzliwych” mi osób na wieść o mojej ciąży. Jednak na zawsze zapamiętam jedno, najważniejsze pytanie: CO NA TO TWOJA MAMA?
Ani mamine (choć te może nieco bardziej), ani żadne inne cudze standardy myślowe nie zajmowały mnie wtedy (później też niekoniecznie). Tylko ja. Ja w ciąży. Nieurojonej. Nieplanowanej, tak... No niby chciałam zostać matką, choćby samotną. Od dziecka, najlepiej w wieku osiemnastu lat. Na pewno nie myślałam wtedy, że niemal 10 lat później mogłabym być w dalszym ciągu nie dość gotowa na takie zajście. Przeczytałam gdzieś kiedyś, że człowiek to najmniej płodna istota ze wszystkich ssaków i naprawdę potrzeba mu dużo szczęścia, żeby się rozmnożył. Czytałam też o tym w ramach uspokojenia kiedy już podejrzewałam, że coś może być na rzeczy, sikając w tym samym czasie na kolejne testy pokazujące wynik pozytywny. Kilka faktów, które pominę, skłoniło mnie to stwierdzenia, ze moja ciąża to CUD!- Do dziś tkwię w tym przekonaniu ;) i o tym cudeńku- przynajmniej do momentu rozwiązania- nie chciałam nikogo informować.
Od tamtej chwili minęło parę miesięcy. Oczywiście, wie o tym mój partner, moja rodzina, jego rodzina i wszyscy dookoła. (Brzucha już nijak nie ukryję). Pięć miesięcy zajęło mi zaakceptowanie w pełni mojego “błogosławionego” stanu. Wszyscy się cieszą. Nawet ja. Nawet moja mama! Wcale nie wyrzuciła mnie z domu. Może dlatego, ze dawno już razem nie mieszkamy, bądź uznaje mnie - choćby z racji mojego wieku - za osobę dojrzałą i odpowiedzialną. Nie wydziedziczyła mnie. Nie wpadła też w panikę, nawet nie zemdlała. Co więcej, jak już usiadła, zapewniła mnie o swoim wsparciu. Jak z resztą pozostali członkowie rodziny. Ojciec dziecka, czego by się co niektórzy nie spodziewali, nie okazał się być palantem, i nie, do tej pory nie zwiał.
No więc stało się. Będzie dzidziuś. Choć zawsze lubiłam spontany, przy tej okazji nie od razu nazwałam się szczęściarą. Przepraszać za to, że jednak byłam pierwsza nikogo nie zamierzam. Taki los… Czy można w ogóle stwierdzić, że ciąża z zaskoczenia jest gorsza od ciąży latami wyczekiwanej i starannie planowanej? Wcale tak nie uważam. Nawet jeśli nie mogłam pozwolić sobie na choćby szczyptę kreatywności typu „pudełeczko z bucikami”, aby przekazać cudowną nowinę ojcu dziecka. Wchodząc w ten stan wszystkie zachowujemy się tak samo. Wszystkie jesteśmy tymi samymi “babami w ciąży”: spuchniętymi narkoleptyczkami, dręczonymi przez nagłe ataki czegoś w rodzaju weltschmertzu; furiatkami, które rzygają, pasą się słodyczami, mają najpiękniejsze w świecie pryszcze i rozstępy, itd... Oczywiście w rożnych kompilacjach, z odmienną intensywnością. Przede wszystkim jednak łączy nas jeden wspólny mianownik: przyszła matka. I nie usprawiedliwiam się tu, ani nie pocieszam.
W mojej opinii, żadne starannie snute plany nie przygotują Cię do tego, z czym przychodzi Ci się mierzyć podczas owych dziewięciu miesięcy. Myślę, że nie warto się tego spodziewać nawet przy powtórnym zajściu i kolejnych, choć nie miałam z tym do czynienia. Ciąża to nie bajka, lecz piękna zaskakiwanka, jeśli nawet nie w momencie kiedy się o niej dowiadujesz, to wraz z rozwojem akcji. Innymi słowy, każda ciąża to po trosze wpadka. Bez obaw. 40 tygodni to czas wystarczająco długi by dostatecznie zmamusieć jeśli wcześniej nie było Ci to dane. Piszę to trzy tygodnie przed planowym rozwiązaniem :)