Możemy wracać. Szczęśliwi Ci, którym dane jest rozstawać się z magią Świąt całkiem niespiesznie. Dla niektórych przewidziany był prawie natychmiastowy teleport do poświątecznego, starego świata tudzież ostre lądowanie. Z przytępionym umysłem jeszcze i pełnym brzuchem.
Święta w holandii
To były piękne Święta, piękny czas, żeby nie powiedzieć (po raz kolejny) magiczny. Tuż przed Bożym Narodzeniem odwiedziliśmy kermis w naszym mieście. Były holenderskie kulki mocy- smażone na głębokim oleju oliebollen, grzane wino, i przede wszystkim przednia zabawa, którą w dużej mierze sponsorował nam sam B. Wigilia- jakże szalony był to dzień! Aż nie wdam się w szczegóły. Pierwszego dnia Świąt uratował nas spontan, bo do końca nie było na to Boże Narodzenie żadnego konkretnego planu. Odwiedziliśmy bezludne, przedpołudniowe City po to, żeby pożyczyć Jezuskowi happy birthday, sfotkać się przy szopce- tutaj ciekawostka- drewniana szopka w Tilburgu została wykonana przez polskiego artystę (WOW!), i wtepnąć na chwile do kościoła. Później było Beegse Bergen razem z dziadkami. Jak nie lubie tego miejsca, to tamtego świętecznego wieczora bardzo poztywnie mnie zaskoczyło. Takiego świątecznego klimatu nie zaznałam nawet stojąc przy szopce. Naprawdę polecam odwiedzić Beegse Bergen Safari Park w okolicach Świąt, zwłaszcza wieczorem, kiedy widać już tylko małpy i krokodyle. Cały park jest przepięknie oświetlony, drzewa (wybrane) ubrane są w sztuczny śnieg, można ogrzać się przy ognisku smażąc pianki, popijając grzane wino.. Magia! Drugiego dnia obiad z rodziną, na który wjechałam z barszczem czerownym i uszkami. Promuję polską kulturę jak mogę najlepiej. Były też prezenty. Po raz drugi... Albo trzeci... Albo... Kto by to zliczył... Cieszyłam się tymi Świętami, ich magią, choć polską częścią rodziny standardowo zobaczyłam na ekranie telefonu. Cóż, mówią, że nie można mieć wszystkiego. Chciałam, żeby świateczny klimat został z nami jak nadłużej, święteczna muza nie przestała grać i wtedy... Wtedy postanowiłam udać się do miasta, do sieciówki zwanej Zara. Święta świętami, ale dni mijają, a buty dla B., które okazały się za duże, same się nie zwrócą...
A na imię jej było... metka
Fajnie jest się czasem wyrwać, trochę poszaleć, ale... Umówmy się, wizyta w sklepie tuż po zakupowym szale sprzed świąt, nie jest tym za czym specjalnie się tęskni. Dla zasady zmacałam ze trzy swetry. Nic przyjemnego. W mieście nic się nie zmieniło. Tłumy i kolejki te same. Tworzą je przede wszystkim niezadowoleni ze świątecznych prezentów i ci z kartami upominkowymi od Mikołaja. Ja też. Kobieta przede mną z uśmiechem pyta mnie czy na górze kolejka ta sama. Nie mam pojęcia, ale jaka by nie była, nie robi mi, bo odpowiednio nastawiłam psychę na wszelkie okoliczności. Jakieś piętnaście minut i zwrócę te buty, wyjdę, może rozglądnę się za innymi.
- Hej, hi, hallo (lub inna przywitanka).
- Hej.
- Chciałabym zwrócić te buty...
- Ok.
Koleś otwiera pudełko, wyciąga buty, zagląda do środka i prosi mnie o pokazanie paragonu elektronicznego (buty zamówiłam w necie).
- Proszę.
Koleś skanuje kod, ale kod mu nie wchodzi. Prosi mnie o ponowne pokazanie paragonu. Podaję. Znowu nie wchodzi.
- Czy przy butach była metka, czy może usunęłaś?
- Była i oczywiście, że usunęłam...
- następnym razem proszę nie odpinaj- przerywa mi w połowie zdania i nerwowo nakłada nową metkę z miną obrażonego dziecka. W tym czasie dołącza do niego koleżanka po fachu.
Dzień po Świętach, i chyba nie chciałam cisnąć chamówą, a że nic innego nie przychodziło mi na myśl, to zmilczałam prowokację. BTW. Czaisz, jak możesz ubrać dziecku dwa buty połaczone dwucentymetrowym sznurkiem, nie usuwając go wcześniej??!! Może koleś miał na myśli pozostawienie oderwanej metki.. może źle się wyraził, ale w momencie kiedy przychodzę z butami i paragonem- dowodem zakupu, brak metki nie powinien stanowić problemu. Wiem z doświadczenia.
- Może są na stanie inne buty w rozmiarze 20 – zapytuje go koleżanka. Koleś udaje, że nie słyszy, przecież musiałby się przejść do półki z butami. Schylić! Już nawet miałam mówić, że przyniosę (widziałam że są, bo wcześniej szukałam mniejszego rozmiaru), aż tu nagle wypada mu z buźki, coś czego w życiu bym się nie spodziewała (przekazuję w oryginale):
- echt fucking irritant – stanął nadąsany, z rączkami na bioderkach.
Nie wnikam czy akurat kończył zmianę i biedny trafił na mnie, czy może był głodny, albo czy chciało mu się kupę. Nie obchodzi mnie, że może wszystko na raz. Będąc w pracy, koleś, jesteś w pracy i obowiązują Cię pewne zasady. Nie tylko dress code czyt. garniturek, ale i gościnność, w tym kultura słowa. W pracy, zwłaszcza w kontakcie z klientem, nie można pozwalać sobie na stuprocentowe bycie sobą. (Zakładając, że jest dupkiem na co dzień). Stoję tam i nie wierzę. W mój telefon gapią się już cztery osoby, próbując wcisnąc buty w system. Koleś fuczy, wzdycha, dajac mi i reszcie świata do zrozumienia, że kolejka za mną to moje, nie jego, dzieło. Że ludzie czekają... A ja? A ja za to nie czekam wcale... Postać przyszłam, przy okazji narobić burdelu. Rozumiem, że to jest fast fashion i, że takiej samej obsługi oczekuje klient (jestem/byłam jednym z nich). Fajnie jednak choć raz być tą, co jara się w ogniu problemu zamiast stać dziesięć metrów dalej. Koleś „ani be, ani ce” nagle się ulatnia, nawet nie wiem kiedy. Zostają trzy dziewczyny. Dwie kasy stoją. Po chwili dołącza czwarta pani. I ta czwarta, ta czwarta w końcu, jak za dotknięciem różdżki sprawia, że buty zostają zwrócone. Zajmuje jej to 20 sekund. Viva profesjonalizm! Dziękuję, mówię do widzenia i w tym samym czasie gryzę się w język. W opowiedzi... łejt, w jakiej opowiedzi? Nikt mi nie odpowiada. O sory nie wspominając.
I nie ma zlituj.
Pierwsza myśl- były sobie Święta vel. kultowe już „Święta Święta i po Świętach”. Cieszmy się nimi jak wariaci, ich magia tak szybko odchodzi... Tymczasem, pora na powrót do rzeczywistości. Halo, tu Ziemia! Witamy ponownie! Jedni spostrzegą się w Zarze, inni po tym, jak dostaną wiarem hejtu na Insta, jeszcze inni, gdy im szef zaproponuje pracę w Sylwka itd. Jednych zaboli bardziej, drugich mniej. Myśl kolejna- zawsze chciałam pracować dla Amancio, który jest dla mnie jednym z najbardziej inspirujących ludzi współczesnego świata, a dziś nie chcę nawet kupować w jego sklepach. To w końcu nie pierwszy raz w ostatnim czasie, gdy tak bardzo profesjonalnie obsłużono mnie w Zarze. (Wiem, że dzieło Ortegi, to nie tylko Zara). Do trzech razy sztuka i miarka przebrana. Co takiemu biznesowi zrobi jedna zbuntowana Natalka? I czy aby na pewno jedna? Małymi kroczkami można osiągnąć wszystko. Sięgnąć dna również. Napływ pracowników można przecież kontrolować w drodze rekrutacji. Myśl trzecia. Zwalam do domu. Wyleczyłam się. Wyleczyłam się wyprzedażowej konsumpcji w centrum miasta, na samą myśl mną wzdryga. Zakupy online to jednak jest rzecz! Najlepiej w ziejącym feminizmem MONKI! Myśl czwarta – ostatnia. Whatever. Byle do Świąt. A Maraja niech póki co nie przestaje.
Na koniec kilka fotek coby uprzyjemnić temat :)