Przychodzi czasem ten gorszy dzień. Kolejny po dwu ostatnich przesiedzianych w domu. Tyle mi wystarczy by blusik zaczął pogrywać. Czara goryczy przelewa się, gdy zamiast „zjedz snickersa” słyszę od faceta „idź pobiegaj”.
-If it never, never rains
then we'll never, never grow
-Heritage Singers
then we'll never, never grow
-Heritage Singers
Rozgrzałam się, rozciągnęłam. Poszłam. Biegłam te pół h po swoje endorfiny, tym razem na dopingu- z muzą, która znacznie podkręciła moje tempo i zagłuszyła głośne sapanie (uff). Poza tym padał deszczyk. A po chwili- właściwie się wyrażając- napierdalał na mnie niezwykle rzęsisty deszcz. Przy pełnym moim przyzwoleniu. Jakby specjalnie dla mnie. Niestety, nie zrobiłam mu zdjęcia. Kolejne pół godziny lazłam sobie w stronę chaty delektując się chwilą. Co mi zostało? Tarzanka w parkowym błocku? (żałuję, że dopiero teraz dopadła mnie ta myśl). Kryjówka pod drzewem, z którego lało się tak samo jak z nieba? Czy pod mostem? Byli tacy, ale wtedy cieszyłam się, że nie należę do tych, co muszą czekać. Może gdybym szła na randkę…
Z drugiej strony, człowiek niby taki kozaczek i spełnia tę swoją nadrzędną rolę w przyrodzie, ale czasem gdy przychodzi naprawdę gruby deszcz, nie pozostaje mu nic innego jak uznać jego wyższość. Zrobili to Ci spod mostu (choć może nawet o tym nie pomyśleli), zrobiłam to i ja. Niby brnęłam do przodu, ale swoje myślałam, odkrywając z czasem, że to pokory trzeba mi było. Choćby liznąć, przypomnieć sobie o niej. Przy okazji pogodowego szaleństwa? Dobrze, że choć ono jest w stanie ją wywołać. Przyznanie się przed samą sobą do własnych małych grzeszków, które jeszcze rano burzyły domową harmonię, przyniosło ulgę. Radochę, pozwalającą dumnie maszerować w strugach deszczu do samego końca. Wyciszenie, bo wiedziałam, że buźką nie kłapnę w niecnym celu do końca dnia, i przede wszystkim energetycznego kopa do pozytywnego wyłacznie działania. A może to tylko endorfinowe upojenie…