Październik 2015, Muzeum Picassa w Paryżu. Jedno z najbardziej wyczesanych miejsc w jakich przyszło mi się stykać ze sztuką. Masa ludzi, pomiędzy nimi dzieci. Dwie dziewczynki. Dwa rozwydrzone bachory... Albo nie... Dwójka znudzonych dzieciaków próbujących naśladować Picassa. Leżą na podłodze i drą japy, a obok nich rozsypane kredki oraz wyrażająca pełna aprobatę dla tekiegoż stanu rzeczy babcia. Ty to widzisz?- pyta mnie A. Po co ona je tu zabrała? Po co ciągnąć takie dzieciaki do muzeum? Po co pozwalać im odstawiać te szopkę? I had no fucking idea.
Od tamtego czasu wiele się zmieniło. To na przykład, że sama mam dzieciaczka u boku. Jednego, ale zawsze... To już nie to samo życie. To już inne spojrzenie na świat. Chęć szwędania zadem po świecie tymczasem, zaskakująco pozotaje ta sama. Albo gorzej, bo apetyt rośnie w miarę jedzenia. Kiedy dane Ci jest przeżyć ciążę bez większych wyrzeczeń- tak jakby po swojemu, życie po porodzie projektujesz w tych samych barwach. Zwyczajnie nie ma powodów by truć sobie żywot i by z wątami patrzeć w przyszłość, jakkolwiek niepewną by była. Będzie jak było, będzie jak jest, a jest niespodziewanie kolorowo. Z brzuchem na rower, z brzuchem na basen, na miasto, czy na długi wieczór że znajomymi. Hej, ktoś już powiedział że ciąża to nie choroba, ne? Gdzieś po drodze mówisz do swojego faceta, że może spierdalać, przy okazji ostrzegając, że pożałuje sobie, bo z dzieckiem można podróżować i zobaczy to sobie. Tyle, że na fejsie.
Jeden wyjazd z dzieckiem, drugi... Rozbijasz się o rzeczywistość i raz i kolejny. Boli, ale działa jak przy porodzie- po pewnym czasie zapominasz i zostają tylko pozytywne wspomnienia. I jeszcze raz i znów to samo, ale już nie mówisz każdemu, żeby się wyjeździł, wybywał najlepiej przed dzieckiem. Twój obraz jako rodzica zmienia się niczym w kalejdoskopie. Co dwa wyjścia z małym to nie jedno. Co wyjście po dwóch tygodniach od pojawienia się dziecka na świecie, to nie wyjście po siedmiu miesiącach. Od początku mówiłam, że mi dziecko przeszkodą w niczym nie będzie. Może się za dużo naoglądalam tych, dla których jest. Czy się przy tym staram na siłę udowodnić wszystkim dookoła, że z dzieckiem się da? Nie. Póki co jestem na etapie codziennego powtarzania sobie, że da się. Bo da się. W dodatku nie czyniąc dziecku krzywdy. Właściwie z korzyścią dla niego.
Od początku bycia matką żywię przekonanie, że im większa ilość nowych miejsc, w których pojawię się z dzieckiem, tym lepiej dla dziecka. Zabieram B. wszędzie, wiedząc już dobrze jak to smakuje i z czym to jeść, żeby łagodzić "pieczenie". Co obserwuję po półtora roku matkowania gdzie się da? A no to, że rośnie przy moim boku odważny, otwarty na ludzi i inne zwierzęta mały chłopiec. Chłopiec, który uczy swoją matkę tego samego. Nie chodzi tu o zwyczajne bycie sobą, choć to nie bez znaczenia. Idzie o życie bez barier. Czy bez nagminnego poczucia siary. Normą stały się dla mnie spacery, podczas których uśmiecham się do obcych (sic!) ludzi, często zamieniając z nimi parę słów, przy okazji głaskając ich psy. Dodam tylko, że pamiętam czasy, kiedy gotowa byłam zmienić trasę widząc przed sobą drugiego człowieka. Głównym przyczynkiem owych sytuacji jest oczywiście sam B. Powie ktoś, że takie właśnie są dzieci- wszędzie wlezą, wszystko zmacają, pójdą za każdym. Wszak nie ma to jak smakować świat po swojemu. Zastanawiam się tylko, jaki byłby B. gdybym na każdym kroku, na każdym placu zabaw i podczas każdego najkrótszego spacerku non stop powtarzała mu "nie wolno". Gdybym uważała, że kiszenie dziecka w domu jest najlepsze do momentu zakończenia pierwszej serii szczepień. Uczyła go trzymać mamusiną spodnicę, gdy tylko widzi, że coś się przed nim porusza, nigdy nie zabrała ze sobą na kawę, albo na weekend poza domem, no i do muzeum.
A więc tak, ośmieliłam się zabrać B. do muzeum. Nie raz. Pierwszy raz jako małe, pięciotygodniowe bejbi, czyli podczas fazy eat, poop, sleep, repeat. Myślałam wtedy, że szczytem chujozy podczas wizyty w muzeum z dzieckiem jest odciąganie mleka w toalecie. Ostatnio, byliśmy w muzeum razem jakieś cztery miechy miechy temu, gdy chodzenie B. miał już w pełni opanowane. Różnica kolosalna. Nawet jeśli to akurat pora na spanie, moje dziecko nie zaśnie podekscytowane nowym miejscem. Zamiast oglądać eksponaty (beka) zaczepia ludzi, śledzi ich, idzie wszędzie tylko nie za mną. Dziś rozumiem wszystko, co wtedy było dla mnie zaskoczeniem, dlatego podczas ostatniej wizyty w Pradze nie pchaliśmy się do żadnych muzeów. Przechodziliśmy obok nich spokojnie i bez żalu. Trzy dni w Pradze, to swoją drogą za mało by włóczyć się po muzeach z dzieckiem. Poza tym, lepiej odczekać czas kiedy minie B. zachłystywanie się światem po tym, jak stanął na nogi, kiedy jedyną drogą okazywania niezadowolenia wciąż jest płacz i krzyk.
Muzea na jakiś czas mogę sobie darować. Szczególnie muzea z dzieckiem. Są jednak takie miejsca użytku wspólnego, z których rezygnować nie zamierzam. Między innymi wszelkie miejsca, gdzie się można napić się i zjeść. Nie odmowię sobie jedzenia na mieście, dla przykładu podczas urlopu, bo jest ze mną półtoraroczne dziecko. Nie jestem matka Polka, co dzień bez gotowania uważa za stracony. Nie dam się zbałamucić żadnym wymownym spojrzeniom, mówiącym "weź to rozwydrzone dziecko, idź do domu" i jednocześnie oceniającym mnie jako matkę. Znam rodziców, którzy są gotowi zostawić pełne talerze w restauracji, jeśli akurat jest z nimi dziecko i zachowuje się "źle". Ja tego nie robię. Dlaczego? Po pierwsze nie chcę, żeby cudze "widzimisię" dyktowało mi jak mam się zachować. Po drugie, nie pozwalam B. "wchodzić mi na głowę" generalnie zawsze, a szczególnie przy publice. Momenty, gdy czułam się jak słodka- matka- idiotka mam zaliczone. Nie wrócą. Po trzecie, wciąż uczę się jak być matką, uczę się też swojego dziecka i ono też się uczy. Nawet jeśli bywa ciężko, nie wyjdę z knajpy komunikując dziecku, że tamci ludzie mieli rację- że to przez nie, bo takie było "złe". Po pierwsze, byłoby to podkopywaniem własnego, jako rodzica autorytetu, a dalej, pozbawienie dziecka szansy na zmianę zachowania. Na naukę. Nie obchodzi mnie ilu ludzi będzie się gapić, ilu mamrotać pod nosem, ilu z niesmakiem opuści lokal przed nami. Nie wyjdę, choćbym miała przyczyniać się do ujemnego przyrostu naturalnego. Zdaję sobie sprawę, że pokazywanie się z dzieckiem z wolna wchodzącym w fazę buntu dwulatka w publicznych miejscach niejednego może zniechęcić do prokreacji. Nie wyjdę, dopóki moje dziecko nie zacznie zachowywać się tak jak sobie życzę. Cudów przy tym nie oczekuję. Dziecko jak to dziecko. Chodzi mi o takie zachowanie, które umożliwi i nam i ludziom dookoła całkiem przyjemną posiadówę. To jest możliwe z dzieckiem.
Dziecko można zabrać ze sobą wszędzie. I koniec końców, całkiem przyjemnym jest uczucie, kiedy możesz być z dzieckiem i tu i tam. I tu i tam, prawdopodobnie, czeka Cię kolejny sprawdzian cierpliwości. Właściwie to, czy go zaliczysz nie zależy od dziecka, od ludzi wokoło, a od Ciebie samej. Od Ciebie zależy, czy wpólne wyjście "do ludzi" okaże się sukcesem, albo klapą. Jako rodzic wciąż jesteś człowiekiem- przysługują Ci takie same prawa do korzystania z przestrzeni publicznej i to bez konieczności zatrudniania niańki. Jesteś też pierwszym i najważniejszym nauczycielem dla swojego dziecka. Z tego faktu powinno wypływać wystarczająco dużo odwagi, by żyć jak dyktuje Ci serce, a nie tłum wszystkowiedzących. Amen.