Śniadanie do łózka. Z zaskoczenia. W sam punkt. Bo dzień chciałaś zacząć od mielenia jęzorem w nieco innym celu. Więc WOW! Pierwszy raz jesz wcześniej niż Mały! Ciśnienie spada. Przy okazji ukochany serwuje kazanie na temat zdrowego trybu życia, które puszczasz gdzieś mimo uszu nic nie podejrzewając. Nie pierwsze takie. I nagle, w Twoje uszy wp zdanko, którego nie sposób zignorować, tak samo jak zaproszenia, jakim okazuje się być cała ta sytuacja.
Tęskniłam za bieganiem całą niemal ciążę. Wiem, że niektóre cisną dalej, twierdząc, że nijak negatywnie nie wpłynie ono na rozwijającego się bobka w brzuchu. Pewnie tak… Ja miałam psychicznego bloka, który spowodował moje częściowe uziemienie. Rower, spacery owszem, ale biegi i rolki ze łazami w oczach porzuciłam.
Myślałam o bieganiu za każdym razem, gdy łapał mnie wkurw stanu błogosławionego; podczas marszów po nowo odkrytej miejscówie; przy wyborze wózka i gdy młóciłam to niedozwolone nie tylko podczas ciąży śmieciowe żarcie. Są takie, co tylko marzą o tym, by ponownie sobie zafajczyć, ja widziałam siebie na nowo w ruchu, ruchu na poważnie, bo sport w moim wykonaniu zawsze tak się odbywał.
Modliłam się o ten moment mijając swe rosnące lustrzane odbicie; gdy waga bezlitośnie pokazała mi dodatkowe dwadzieścia kilo cielska wieńcząc dziewiąty miesiąc; na kilka godzin przed tym jak odeszły mi wody, kiedy spuchnięta i rozkraczona okupowałam drewniany stołek, i pierwszego ranka po porodzie, gdy przyszło mi poznać ból zszytego krocza.
Nic jednak nie było w stanie zabić mojego wyobrażenia o dniu, w którym na serio wracam do żywych, zaktualizowanego ostatnio podczas połogu. Budzę się o sobotnim świcie, szafa i pogoda grają. ubieram nowe ciuszki i buty kupione specjalnie na tę okazję. Nie muszę nawet jeść śniadania. Jestem lekka. Rozciągnięta, uśmiechnięta i wybiegam w podskokach. Biegnę do parku. Sama! To jest mój czas, wcale nie na przemyślenia. Sztacham się zapachem iglaków i martwych liści, wyciągając szyję ku promieniom jesiennego słońca. Gubię jedno kilo z ostatnich pięciu, które mi zostały i wracam do bazy. Jestem czerwona, spocona, endorfiny we mnie śpiewają. W końcu czuję, że mam mięśnie, płuca i mózg…
„Dziś idzemy biegać” wypowiedziane podczas owego sobotniego śniadania nie sprawiło, że rozanielona wyskoczyłam spod pościeli… zabrzmiało mi bardziej jak wyrok i próba zagarnięcia upragnionego momentu chwilowego wyłączenia. Nie byłabym sobą gdybym nie dopuściła się przynajmniej mentalnego buntu. Nie tak miało być… „Serio, dziś?” Obrazy z moich wyobrażeń jeszcze raz przebiegły mi przed oczami, bym ostatecznie mogła się z nimi pożegnać. Jeszcze nie przywykłam. Po dwu miesiącach matkowania egoizm, który winien ze mnie ulecieć, wciąż silnie we mnie tkwi. Spowodował zaćmę, przez która zapomniałam, że mam przecież u swego boku dwu uroczych facetów. Pierwszy uwielbia wycieczki w swojej przeznaczonej do zadań specjalnych bryce, a drugi dobrze wie kiedy należy wykopać z domu mój flaczejący zadek i, co lepsze, chce mu towarzyszyć.
Rezygnacja ze snutych miesiącami planów nie był tak straszna jak sam „bieg”. Wciąż waham się czy to odpowiednie słowo na określenie mojego sposobu poruszania tamtego dnia w parku. Giry jak dwa betonowe słupy, które nawet po rozgrzewce nie chciały współpracować, plus to, że nie rozciągnięte- co by się należało po kilkumiesięcznym zastoju. Dwie mleczarnie na przedzie też nie ułatwiły zadania. Naprawdę ciężko mi było skupić się an czymś innym, niż własna "niepełnosprawność". Doczekać się nie mogłam, aż dobiję do końca wyznaczonych mi 30 minut. I dobrze, że był ze mną ktoś, kto w razie czego mógłby mnie zbierać- choć gleba, na którą padłam na koniec była pewnie najsłodszą w moim życiu i mogłabym leżeć przyklejona do niej przez długi czas.
Macierzyństwo pewnie wiele zmienia, ale są rzeczy, które będą jarać Cię do końca życia tak samo, nawet jeśli na początku miałyby smakować nieco inaczej. Taka była moja pierwsza i finalna myśl po pierwszym odbytym pociążowym bieganku, zakończonym nie inaczej, jak byczym uśmiechem do świata :))
Myślałam o bieganiu za każdym razem, gdy łapał mnie wkurw stanu błogosławionego; podczas marszów po nowo odkrytej miejscówie; przy wyborze wózka i gdy młóciłam to niedozwolone nie tylko podczas ciąży śmieciowe żarcie. Są takie, co tylko marzą o tym, by ponownie sobie zafajczyć, ja widziałam siebie na nowo w ruchu, ruchu na poważnie, bo sport w moim wykonaniu zawsze tak się odbywał.
Modliłam się o ten moment mijając swe rosnące lustrzane odbicie; gdy waga bezlitośnie pokazała mi dodatkowe dwadzieścia kilo cielska wieńcząc dziewiąty miesiąc; na kilka godzin przed tym jak odeszły mi wody, kiedy spuchnięta i rozkraczona okupowałam drewniany stołek, i pierwszego ranka po porodzie, gdy przyszło mi poznać ból zszytego krocza.
Nic jednak nie było w stanie zabić mojego wyobrażenia o dniu, w którym na serio wracam do żywych, zaktualizowanego ostatnio podczas połogu. Budzę się o sobotnim świcie, szafa i pogoda grają. ubieram nowe ciuszki i buty kupione specjalnie na tę okazję. Nie muszę nawet jeść śniadania. Jestem lekka. Rozciągnięta, uśmiechnięta i wybiegam w podskokach. Biegnę do parku. Sama! To jest mój czas, wcale nie na przemyślenia. Sztacham się zapachem iglaków i martwych liści, wyciągając szyję ku promieniom jesiennego słońca. Gubię jedno kilo z ostatnich pięciu, które mi zostały i wracam do bazy. Jestem czerwona, spocona, endorfiny we mnie śpiewają. W końcu czuję, że mam mięśnie, płuca i mózg…
„Dziś idzemy biegać” wypowiedziane podczas owego sobotniego śniadania nie sprawiło, że rozanielona wyskoczyłam spod pościeli… zabrzmiało mi bardziej jak wyrok i próba zagarnięcia upragnionego momentu chwilowego wyłączenia. Nie byłabym sobą gdybym nie dopuściła się przynajmniej mentalnego buntu. Nie tak miało być… „Serio, dziś?” Obrazy z moich wyobrażeń jeszcze raz przebiegły mi przed oczami, bym ostatecznie mogła się z nimi pożegnać. Jeszcze nie przywykłam. Po dwu miesiącach matkowania egoizm, który winien ze mnie ulecieć, wciąż silnie we mnie tkwi. Spowodował zaćmę, przez która zapomniałam, że mam przecież u swego boku dwu uroczych facetów. Pierwszy uwielbia wycieczki w swojej przeznaczonej do zadań specjalnych bryce, a drugi dobrze wie kiedy należy wykopać z domu mój flaczejący zadek i, co lepsze, chce mu towarzyszyć.
Rezygnacja ze snutych miesiącami planów nie był tak straszna jak sam „bieg”. Wciąż waham się czy to odpowiednie słowo na określenie mojego sposobu poruszania tamtego dnia w parku. Giry jak dwa betonowe słupy, które nawet po rozgrzewce nie chciały współpracować, plus to, że nie rozciągnięte- co by się należało po kilkumiesięcznym zastoju. Dwie mleczarnie na przedzie też nie ułatwiły zadania. Naprawdę ciężko mi było skupić się an czymś innym, niż własna "niepełnosprawność". Doczekać się nie mogłam, aż dobiję do końca wyznaczonych mi 30 minut. I dobrze, że był ze mną ktoś, kto w razie czego mógłby mnie zbierać- choć gleba, na którą padłam na koniec była pewnie najsłodszą w moim życiu i mogłabym leżeć przyklejona do niej przez długi czas.
Macierzyństwo pewnie wiele zmienia, ale są rzeczy, które będą jarać Cię do końca życia tak samo, nawet jeśli na początku miałyby smakować nieco inaczej. Taka była moja pierwsza i finalna myśl po pierwszym odbytym pociążowym bieganku, zakończonym nie inaczej, jak byczym uśmiechem do świata :))