W ostatnim czasie pokazałam na swoim instagramowym profilu parę holenderskich zwyczajów związanych z narodzinami bobasa. A że „Polacy nie gęsi”, nie tylko własny język mają… Jak zwykło się w nadwiślańskim kraju mawiać- „dziecko nie opite- dziecko chorowite”.
Tak więc, by i polskiej tradycji stało się zadość, a B. miał się dobrze, pewnego sierpniowego wieczora naczelne, kultowe hasło polskiego pępkowego zagrzewało do toastów towarzystwo w naszym holenderskim, przydomowym ogródku. I wiecie co? Byłam tam. Co więcej, byłam tam wraz z kilkoma innymi paniami. I z Małym oczywiście. I wiecie co jeszcze? Gorzała wcale nie lała się strumieniem, więc goście nie rzygali pod stół, na którym uschły od dawna kikut pępowiny nie robił za główną dekorację. Całkiem klawo było. Mimo, że nie weszłam w to jak powinnam. Nie wychyliłam za Synia ani łyka piwa czy wina czy czego procentowego tam nie postawiono. Nie odciągnę, żeby wyrzucić. Nie wyrzucam jedzenia- to też taki mój polski zwyczaj. Poza tym smak alko po co najmniej dziewięciomiesięcznym poście jakoś przestał mnie pociągać. Szczodrością się nie popisałam, bo nie ulałam ani kropli głównego składnika do pucharu z „brestmilkszejkiem” przepisu dumnego Tatusia. Choć w kwestii białego napoju akurat się przelewa.
Co pić, jeśli spęd (pępkowe) dokładnie w tym celu się wydarza? Z jakim drinem w ręku świętować ma (karmiąca) mamunia?
"Koktajlem z maminego mleka" raczyć się nie mogłam bo na liście jego składników znalazła się butla rumu… współczuję każdemu kto się na to naciął. A było ich bądź co bądź wielu (haha). Woda? Słabo. Przy całym dla niej szacunku, opijanie zdróweczka mojego Małego zasługiwało na odświętny wlew i na szczególny pomyślunek. Bieda z nędzą jeśli nie potrafiłabym tego wieczora zastąpić wody niczym mniej powszednim. Poza tym lepiej niech będzie gęściej, jeśli menu ogólnie typowo męskie czyli mięso, mięso i… gwiazda wieczoru – sos Tucker Joe...
Mój autorski „trunek” na cześć i zdrowie Synia wypełnił tylko moje- matczyne szkło. Wznosząc jeden jedyny toast z „Pępkowe love” w dłoni czułam się (nie ściemniając) jak matka na podwójnym gazie. Jeśli są tacy, co jeszcze nie ugryźli- nazwa nieprzypadkowa, odnosząca się do najbardziej wyjątkowego sznura we Wszechświecie, który łączył mnie z Dzieciną. Kolor też zamierzony, zgodny z tym, co dziś już mgliście jawi mi się, gdy o wspomnienia z sali porodowej idzie. Jedno wiem, smak owego, jedynego w swoim rodzaju momentu, gdy skosztowałam mojego „love” z pamięci mi nie uleci. By zassać go jak najpełniej- bo również poprzez respekt dla całej celebry (ja) poniższego przepisu więcej nie użyję- postawiłam wtedy na błogie milczenie, nie zawracając sobie zadka żadnymi słownymi wtrętami.
Co pić, jeśli spęd (pępkowe) dokładnie w tym celu się wydarza? Z jakim drinem w ręku świętować ma (karmiąca) mamunia?
"Koktajlem z maminego mleka" raczyć się nie mogłam bo na liście jego składników znalazła się butla rumu… współczuję każdemu kto się na to naciął. A było ich bądź co bądź wielu (haha). Woda? Słabo. Przy całym dla niej szacunku, opijanie zdróweczka mojego Małego zasługiwało na odświętny wlew i na szczególny pomyślunek. Bieda z nędzą jeśli nie potrafiłabym tego wieczora zastąpić wody niczym mniej powszednim. Poza tym lepiej niech będzie gęściej, jeśli menu ogólnie typowo męskie czyli mięso, mięso i… gwiazda wieczoru – sos Tucker Joe...
Mój autorski „trunek” na cześć i zdrowie Synia wypełnił tylko moje- matczyne szkło. Wznosząc jeden jedyny toast z „Pępkowe love” w dłoni czułam się (nie ściemniając) jak matka na podwójnym gazie. Jeśli są tacy, co jeszcze nie ugryźli- nazwa nieprzypadkowa, odnosząca się do najbardziej wyjątkowego sznura we Wszechświecie, który łączył mnie z Dzieciną. Kolor też zamierzony, zgodny z tym, co dziś już mgliście jawi mi się, gdy o wspomnienia z sali porodowej idzie. Jedno wiem, smak owego, jedynego w swoim rodzaju momentu, gdy skosztowałam mojego „love” z pamięci mi nie uleci. By zassać go jak najpełniej- bo również poprzez respekt dla całej celebry (ja) poniższego przepisu więcej nie użyję- postawiłam wtedy na błogie milczenie, nie zawracając sobie zadka żadnymi słownymi wtrętami.
Jeżeli komukolwiek z jakiegokolwiek powodu koza źle się kojarzy- zastępniki wedle uznania. W takich wypadkach jednak za wrażenia smakowe nie świadczę. Niemniej polecam i życzę równie głębokich doznań z wersją oryginalną. Zachęcam też do komponowania własnych przepisów na „pępkowe love” gdyż jak wiadomo pępowina różnymi barwami się mieni :)